Site Overlay

Literackie podsumowanie miesiąca – styczeń 2024

Zdjęcie przedstawia wyjście z warszawskiego metra. Ciemne schody i ściany kontrastują z przeszklonym sklepieniem i jasnymi odcieniami powierzchni. W centralnej części zdjęcia zawieszony jest symbol metra - czerwona litera M na żółtym okrągłym tle. Z dwóch stron widać refleksy tego znaku. W tle widać schowany we mgle wieżowiec

I oto nastąpiło odbicie. Nowy rok, nowy ja. Z werwą wszedłem w 2024 rok i kończę styczeń z czterema ukończonymi książkami (i kilkoma audiobookami, których nie znajdziecie w niniejszym podsumowaniu). O czym będzie dzisiaj? Zaczniemy od lodowatego spojrzenia na wojnę w Iraku, później jeszcze zimniejszego na Weinsteina. Następnie zastanowimy się, kto porywa nasze ciała i dlaczego, a na koniec znowu wrócimy do wojen, tym razem na morzu z końca XVI wieku. Zapraszam na przejażdżkę.

Thomas E. Ricks, Fiasko. Amerykańska awantura wojenna w Iraku 2003-2005, wyd. Napoleon V 2018

Okładka książki Thomasa E. Ricksa "Fiasko"

To dosyć unikatowa pozycja na temat wojny nie tylko w Iraku. Wydana w Polsce w 2018 roku, a więc jeszcze przed wycofaniem wojsk USA z Iraku, w oryginale opublikowana w 2006 roku, gdy niewielu jeszcze myślało, że przez kolejne 15 lat amerykańscy żołnierze będą tam stacjonować. Dzięki temu, że książka była tworzona “na bieżąco”, jej perspektywa jest typowo reporterska, nie historyczna.

Ricks na kartach książki relacjonuje, jak doszło do tego, że w ogóle nastąpiła inwazja na Irak. Jakie były argumenty i deklaracje prowadzące do wojny i jak się to miało do rzeczywistości. Nie będę wam mydlił oczu. To pozycja druzgocąca dla wszystkich zwolenników inwazji na Irak. Ricks rozbiera na czynniki pierwsze wszystkie argumenty stojące za atakiem i pokazuje, że nie kryło się za nimi nic. Wspieranie terrorystów? Żadnych dowodów. Broń masowego rażenia? Żadnych dowodów. Destabilizacja regionu? Żadnych dowodów. Plan na wojnę: wjazd-demokracja-wyjazd? Żadnych argumentów.

Zakłamanie, zaślepienie i zacietrzewienie amerykańskich przywódców budzi najszczersze zdumienie i mogłoby kończyć się uśmiechem politowania, gdyby nie koszmarne konsekwencje, do których doprowadziło.

Bo Ricks nie skupia się tylko na decydentach w Waszyngtonie. Bardzo drobiazgowo opisuje również problemy “na miejscu” – niejednoznaczny system dowodzenia, braki lub niedostosowania strategii i wiele pomniejszych elementów, składających się na nieszczęścia okupacji Iraku. Sporo miejsca poświęca kłamstwom publikowanym przez pewną dziennikarkę NYT, problemom spowodowanym przez prywatne armie kontraktorów Pentagonu, nieludzkie traktowanie Irakijczyków przez Amerykanów i chaos organizacyjny wojsk amerykańskich.

Trzeba też pochwalić Ricksa za to, że nad wyraz chętnie oddaje głos samym zainteresowanym – żołnierzom i dowódcom wojskowym. Wielu z nich wypowiada się pod nazwiskiem i nie pozostawia suchej nitki na swoich cywilnych przełożonych.

Jeden z żołnierzy po powrocie z misji podzielił się zresztą swoimi przemyśleniami z szerszym forum:

Ci z was, którzy nigdy nie służyli w walce, muszą zrozumieć, że tak naprawdę właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Nie ma w tym chwały. Wojna jest paskudna i na zawsze cię zmienia. Możecie się nie krępować i przesłać to, komu tylko chcecie. Jeżeli dzięki temu choć jedna osoba zrozumie horror wojny, [list] spełni swe zadanie.

Ronan Farrow, Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli, wyd. Czarne 2020

Okładka książki Ronana Farrowa "Złap i ukręć łeb"

Ronan Farrow, syn Mii Farrow i Woody’ego Allena, pracował jako dziennikarz śledczy NBC i zamierzał zająć się tematem ciemnej strony Hollywood. Jego szefowie zwrócili jego uwagę na wpisy internetowe Rose McGowan na temat szefa jakiegoś studia.

Tak rozpoczęła się zatrważająca historia ujawnienia bestialstwa Harvey’a Weinsteina. Historia, której ja na bieżąco nie śledziłem (bo w ogóle staram się nie śledzić żadnych historii). Ronan spotkał się z dziesiątkami świadków lub ofiar, z których wiele i wielu zgodziło się wystąpić pod nazwiskiem przed kamerą i wyjawić, kim jest tak naprawdę Weinstein.

Nie chcę wam o tym pisać. Wiecie o tym pewnie lepiej ode mnie, a mi i tak brakuje cenzuralnych słów. Long story short, mam nadzieję, że historie o tym, jak w więzieniach traktowani są pedofile, są również prawdziwe w odniesieniu do Weinsteina.

Ale ta książka to coś więcej, niż relacja ze śledztwa dziennikarskiego. To niestety prawdziwa historia o tym, że duży może więcej. Że duży i bogatszy ma tyle znajomości i możliwości, że przez dwie dekaty wszyscy wokół mogli o wszystkim wiedzieć i szeptać, ale nikt nie odważył się powiedzieć tego na głos. To historia przekupywania, zastraszania i niszczenia dowodów.

Bo jak to się stało, że dziennikarz śledczy NBC, szykując materiał dla telewizji, wylądował ostatecznie w New Yorkerze? Jak doszło do tego, że NBC nie wyemitowało tego materiału dekady, a ludzie nad nim pracujący mieli z tyłu głowy, że nie będą mieli za co wykarmić własnych rodzin? To zatrważająca relacja o władzy i znajomościach, o zamiataniu pod dywan i tuszowaniu.

I gdyby wyjąć z tej książki tylko tyle, to byłoby to materiał wielki (zresztą nie przez przypadek Farrow dostał za ów materiał dla New Yorkera Pulitzera). Ale sama książka cierpi na ego autora. Ego maskowane jak tylko redakcja była w stanie, ale jednak widoczne. Choć Farrow wielokrotnie na jej kartach podkreśla, że to historia o kobietach i ich odwadze, a nie o nim, to jednak z każdym kolejnym podkreśleniem wierzy mu się jakby mniej. Szkoda, szkoda. Z każdym kolejnym rozdziałem odnosi się wrażenie, że to potyczka Farrowa, najpierw z ojcem, później z obawami kobiet, następnie z szefostwem stacji, a ostatecznie – z finałowym bossem – Harvey’em Weinsteinem. Z których nasz bohater wychodzi zwycięsko.

Nie zrozumcie mnie jednak źle. To bardzo ważna historia pomimo ego autora. Ta wada nie może umniejszyć jej wartości.

Jack Finney, Inwazja porywaczy ciał, wyd. Vesper 2023

Okładka książki Jacka Finney'a "Inwazja porywaczy ciał"

Lubię te stare powieści grozy. No dobra, to nie tyle powieść grozy, co s-f. Ale ma Vesper talent do wyławiania staroci. Nie tak dawno czytałem świetnego Aukcjonera, a teraz sięgnąłem po jeszcze dwadzieścia lat starszą Inwazję porywaczy ciał. Mają klimat te małomiasteczkowe książki. Dzisiaj z małomiasteczkową grozą kojarzymy chyba przede wszystkim Kinga, ale przynajmniej Samson (Aukcjoner) i Finney (Inwazja…) potrafili książki kończyć (hihi, let the hate begin!). Zachwyca mnie ta skromna stylistyka science-fiction, gdzie ludzkość jeszcze nie jest obieżywszechświatem, nikt nie myślał jeszcze o podboju Kosmosu, a problemy dnia codziennego były tu i teraz.

No więc jesteśmy w Mill Valley, dolinie młynów, w Kalifornii. Miles Benell, miejscowy lekarz, zostaje wezwany przez swoją dawną miłość do jej przyjaciółki. Dziwna sprawa, otóż przyjaciółce wydaje się, że jej wuj, który wychowywał ją od maleńkości, to tak naprawdę nie jej wuj. Wizyta lekarska nie przynosi żadnych wyjaśnień, wuj wygląda normalnie i zachowuje się normalnie. Ot, człowiek jak zawsze. Ale, ponieważ przyjaciółka uparcie tkwi przy swoim, Benell sugeruje jej spotkanie z innym lekarzem, psychiatrą, którego może polecić. W ciągu następnych kilku dni w miasteczku kolejne osoby zgłaszają się z podobnymi problemami.

Nie będę wam spoilerował historii, którą i tak pewnie znacie z którejś z ekranizacji (patrz niżej). Powiem tylko, że Finney w bardzo umiejętny sposób buduje napięcie i rozwiewa mgłę niewiedzy. Szybko, wspólnie z bohaterami, domyślamy się o co chodzi, ale okazuje się, że choć mgła niewiedzy odchodzi, atmosfera robi się coraz gęstsza. I wreszcie nadchodzi kulminacyjny moment konfrontacji bohaterów z nieuniknionym.

Ale to też książka-metafora o tym, jak zmienia się nasz świat. I jak razem z nim, my się zmieniamy.

O tej porze nocy byłaby to prawdopodobnie jedyna płonąca lampka na centrali, a telefonistka pewnie pamiętałaby, która to była, bo przecież dzwoniono po lekarza. Ale teraz mamy telefony z automatycznym wybieraniem, działające bardzo szybko, oszczędzające całą sekundę albo i więcej za każdym razem, gdy człowiek dzwoni – nieludzko doskonałe i całkowicie odmóżdżone; żaden z nich nigdy nie będzie pamiętał, gdzie lekarz jest w nocy, kiedy dziecko jest chore i potrzebuje go. Czasem sądzę, że udoskonalamy ten świat, usuwając wszystko co ludzkie z naszego życia.

I chciałbym, żebyście czytali tę książkę właśnie przez pryzmat powyższego fragmentu. Nie jest to oczywiście jedyna prawomocna interpretacja, w posłowiu Rafał Nawrocki porównuje porywaczy ciał do ludzi, którzy w podobnie nieludzki sposób traktowali istoty żywe w zajmowanym przez siebie świecie – czy to mowa o wymarłych gatunkach zwierząt, czy o innych ludziach, np. rdzennej ludności USA przepędzanej z kąta w kąt w historii samych Stanów Zjednoczonych.

Ekranizacje

Jako się rzekło, książka doczekała się kilku ekranizacji. Pierwsza z nich, wypuszczona w 1957 roku, a więc dwa lata po premierze książki, jest naprawdę wierną adaptacją. Zmienia co prawda zakończenie i nie oferuje wyjaśnienia wskazanego w książce, ale są to w gruncie rzeczy szczegóły. Szanuję odwagę bardziej pesymistycznego zakończenia, w porównaniu z książką.

Druga ekranizacja wyszła w 1978 roku i otrzymała polski tytuł Inwazja łowców ciał (to kwestia tłumaczenia, orygnialny tytuł nie uległ zmianie). Główną rolę gra jeszcze młody Donald Sutherland, a u jego boku lśni Jeff Goldblum. Książka mogła być jedynie inspiracją dla tej wersji. Sutherland jest pracownikiem rządowym w amerykańskim odpowiedniku naszego Sanepidu i razem z grupką przyjaciół próbuje zapobiec tytułowej inwazji. Miejsce akcji przenieśliśmy do wielkiego miasta. Przesłanie filmu jest jeszcze bardziej pesymistyczne, niż w pierwotnej ekranizacji. Film pięknie zresztą nawiązuje do pierwowzoru zatrudnieniem w jednej z ról trzecio-, czy czwartoplanowych aktora, grającego główną rolę w wersji z lat 50.

Trzecia ekranizacja to horror z pierwszej połowy lat 90. Miejscem akcji jest baza wojskowa, do której przyjeżdża z rodziną naukowiec, który ma zweryfikować zanieczyszczenia promieniotwórcze. Szybko okazuje się, że nie jest to jednak największy problem. Do zalet filmu należą pieczołowicie oddane relacje międzyludzkie ze wszystkimi ich zawiłościami. Mamy trudne stosunki rodzinne i towarzyskie i pierwsze zauroczenia. I choć nie wszystko zagrało jak należy, a atmosfera zaszczucia rosnąca wraz ze zbliżaniem się do końca gubi magię tej historii, nie jest to zły film. Ale ja jej i tak nie kupuję. Dlaczego? O ile książka i pierwsza ekranizacja mówi na swój sposób o ewolucji, o tyle ostatnia kładzie nacisk bardziej na, hihi, inteligentny projekt, gdzie oto obcy zapewne nieprzypadkowo trafili do bazy wojskowej, która umożliwia metodyczną realizację planu zawładnięcia ziemią.

Laurence Bergreen, W poszukiwaniu Imperium. Francis Drake, Elżbieta I i burzliwe początki brytyjskiego imperium, wyd. Rebis 2021

Okładka książki Laurence'a Bergreena "W poszukiwaniu imperium"

Są takie książki, w których tytuł mówi wszystko. Nie zdzwię was pewnie, gdy powiem, że do takich książek należy pozycja Laurence’a Bergreena. Głównym bohaterem jest Francis Drake, pirat w służbie królowej, który na czele floty wyrusza z tajną misją opłynięcia globu jako pierwszy człowiek od czasów Magellana (a zarazem pierwszy kapitan statku, który z takiej podróży powróci żywy) i pierwszy Anglik w historii. Oprócz natury statkom zagrażają Hiszpanie – bezględnie rządzący na morzach, katolicy, a więc najwięksi wrogowie protestanckiej Anglii.

Wątek Drake’a opływającego glob jest zdecydowanie pierwszoplanową historią. Drugi wątek, który mnie szalenie zaciekawił to konkurencja Elżbiety z Marią, katolicką królową Szkocji. Wątek ten niestety jest tylko drugoplanowy i szybko, wraz z Marią, odchodzi w zapomnienie. Trzeci wątek, stopniowo rozwijany wraz z podróżą Drake’a to rywalizacja Anglii z Hiszpanią. Ma on zarazem podzielone miejce akcji – z jednej strony śledzimy napady Drake’a na statki hiszpańskie u wybrzeży Ameryki Południowej, z drugiej – listy słane przez ambasadora i szpiega hiszpańskiego w Anglii i jego dyskusje z Elżbietą I.

Oto Drake, cały na biało, wraca z podróży dookoła świata i przywozi do Anglii bogactwo, jakiego angielskie oczy jeszcze nie widziały. Ambasador hiszpański ciska gromami, że oto złoto i skarby zrabowane jego rodakom, którym należy się sowite odszkodowanie. Ale królowa jest nieugięta i nic z tego. Zbliża się konfrontacja, gdy Wielka Armada rusza na Anglię.

Wielka i dumna Armada vs mniejsza, ale zwinniejsza flota angielska. Long story short, Anglicy wygrywają. Armada wraca z podkulonym ogonem dookoła Szkocji i Irlandii, gdzie jest dziesiątkowana przez okolicznych mieszkańców. Anglia wyszła zwycięsko ze starcia i rozpoczyna swój sen o potędze. Francis Drake śni z kolei swój – o sławie i bogactwie.

A to wszystko działo się w ostatniej ćwiartce XVI wieku. Rozpoczęła się zmiana warty. Już wkrótce to o Anglii będą mówić jako o królestwie, nad którym nie zachodzi słońce.

Bergreen napisał naprawdę dobrą książkę, w której pełno odniesień do źródeł i relacji z epoki. Dla mnie największą jej wadą jest to, że urywa się po pokonaniu Armady. Ot, później w kilku słowach o nienasyconym apetycie Drake’a, później zgonie Elżbiety i wstąpieniu na tron Jakuba. A gdzie ta budowa Imperium? Nie ma. Ale to moja wina, bo Bergreen nigdy nie udawał, że o tym miała być książka.

Podsumowanie

Dawno, dawno temu czytałem Uśmiech Pol Pota, w którym autor opisywał, jak dochodziło do masowego głodu (nie tylko w Kambodży, ale również w innych dyktaturach). Otóż wyobraźmy sobie przypadek, że mamy pięć regionów. Każdy z nich dostaje do wyrobienia plan: ma w rok zebrać 100 tys. ton ryżu w celu zaspokojenia potrzeb ludności. Jednak z różnych względów plany nie są wyrabiane. Ale lokalni “nadzorcy”, czy to ze strachu, czy to z dumy, czy to z innych względów, postanawiają nie ujawnić przykrej prawdy. I oto po roku raportują: w naszym regionie udało się zebrać 150 tys. ton. A w naszym 130 tys. A faktycznie w obu zebrano 80 tysięcy.

W takiej sytuacji komitet centralny dekretuje: poprosimy nadwyżki do centralnego magazynu. A na kolejny rok: macie zebrać 140 tys. ton: 100 tys. na potrzeby ludności, a 40 tys. przekazać do centralnego magazynu. I klops. Bo ani nadwyżek nie ma, ani nie będzie – bo głodny lud tym bardziej efektywności nie poprawi.

Ta historia przypomniała mi się w styczniu kilkakrotnie. Za pierwszym razem, gdy czytałem o tym, jak raporty szeregowych analityków wywiady dot. Iraku były na każdym kolejnym szczeblu w górę wyolbrzymiane, a gdy doszły do szczytów Pentagonu i Białego Domu nikt już nie miał wątpliwości, że Saddam to nowy Adolf zagrażający światowemu pokojowi.

Drugi raz, gdy czytałem o strachu, jaki wzbudzał brutalny bogol, który wykorzystywał wszystkie środki, by zamknąć usta i ukręcić łby komukolwiek, kto tylko odważyłby się wspomnieć o jego zachowaniu. W kieszeni otwierała mi się gilotyna.

Trzeci raz, gdy czytałem o raportach słanych przez zaufanych do ambasadora Hiszpanii w Anglii, który nie dość, że sam dawał wiarę we wszystkie historie, które odpowiadały jego poglądom, to jeszcze sam je wyolbrzymiał w raportach słanych do Madrytu. Owa bezkrytyczność doprowadziła ostatecznie do zmiany warty w świecie i upadku hiszpańskiego imperium.

Przynajmniej Jack Finney oszczędził mi myśli o Czerwonych Khmerach.

To co, któraś książka was zainteresowała? A może już je czytaliście? Dajcie znać, co o nich myślicie!

Podobał Ci się ten wpis? Daj znać, co o nim myślisz! 👇

Jeśli czegoś Ci tutaj brakuje, napisz w komentarzu. Dzięki Tobie będę mógł pisać bardziej interesujące teksty!

1 thought on “Literackie podsumowanie miesiąca – styczeń 2024

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Skip to content