Najlepsze zawsze zostawiam sobie na koniec. Prokrastynuję sobie produkcję hormonów szczęścia. Jak jem żelki to też na koniec zostawiam sobie te najlepsze – białe, ananasowe. Podobnie mam z książkami – nierzadko książki, które uważam za takie, które mogą zmienić moje życie, odsuwam coraz niżej na kupce wstydu. Dojrzewają, jak wino.
I jest to jeden z powodów, dla których dopiero teraz sięgnąłem po Bunt na sprzedaż. Dlaczego kultury nie da się zagłuszyć. Leżała na półce pewnie z 10 lat, zanim po nią sięgnąłęm. A gdy już to zrobiłem… Heath i Potter to dwaj starzy kontrkulturowcy, którzy postanowili wsadzić kij w mrowisko. Książka w tym roku obchodzi swoje dwudziestolecie, ale wierzcie mi, że nie straciła zbyt wiele na aktualności. Ale przejdźmy do szczegółów.
Książka podzielona jest na dwie części. W pierwszej z nich autorzy analizuję koncepcję kontrkultury i jej związków z dominującym systemem społeczno-politycznym (czyli kapitalizmem, nie owijajmy w bawełnę). To część bardziej analityczna i teoretyczna. W drugiej części autorzy biorą pod lupę wybrane elementy mody kontrkulturowej i weryfikują jej efekty.
Na początku jednak spróbujmy powiedzieć, co to jest ta kontrkultura? Pod pojęciem kontrkultury Heath i Potter ujmują szereg ruchów, organizacji i koncepcji krytycznie nastawionych do dominującego systemu społeczno-gospodarczego (przy czym mówimy tu o krytyce z perspektyw lewicowych, a nie wszystkich możliwych). Mamy więc w tym kulturę hip-hopową, ekologów, a wcześniej hippisów, bitników (tak, tak, o takiej prehistorii mówią Heath i Potter!) i szereg innych grup społecznych.
TINA
Pierwsza część jest absolutnie genialna, rewelacyjna i rewolucyjna. Spostrzeżenia autorów nierzadko sprawiły, że musiałem przewartościować swoje podejście. Nierzadko Heath i Potter wyciągają na wierzch tezy, o któych nigdy wcześniej nie pomyślałem, a teraz nie mogę uwierzyć, że nigdy mi to do głowy nie przyszło.
[…] rynek świetnie reaguje na zapotrzegowanie konsumentów na antykonsumpcyjne produkty oraz literaturę. Ale czy to możliwe, że wszyscy wyklinają konsumpcjonizm, a mimo to tworzą społeczeństwo konsumpcyjne? [..]
Krytyka społeczeństwa masowego należała w rzeczywistości do najpotężniejszych sił napędzających konsumpcjonizm przez ostatnie 40 lat [czyli pomiędzy 1960 a 2000 rokiem – sc].
W rezultacie Heath i Potter dochodzą do wniosku, że to bunt, a nie konformizm jest od dziesiątków lat siłą napędową rynku.
To jest zresztą podobna teza do tej, którą stawiam od jakiegoś czasu: największa siła kapitalizmu polega na tym, że potrafi on wchłonąć każdą krytykę, a następnie przerobić ją na kolejny element umacniający system kapitalistyczny. Czy to wansykonwersy, czy piętnaście kolczyków w różnych częściach ciała, czy cokolwiek innego, każdy przejaw buntu jest ostatecznie wchłaniany przez kapitalizm, przeżuwany i wypluwany jako mainstream. Wszystko co zrobisz, w ostatecznym rozrachunku tylko umocni kapitalizm.
Nie patrz w przód, nie ma żadnej przyszłości.
Oczywiście Heath i Potter nie zaprzeczają, że jest coś z gruntu niewłaściwego w dominującym systemie. W konsumpcyjnych zwyczajach naszego społeczeństwa jest coś patologicznego. Obsesyjnie dążymy do nabywania coraz większej liczby towarów, choć prowadzi to do bezsensownych wyrzeczeń w innych dziedzinach życia. Problem w tym, że konstatacja tego faktu nie prowadzi nas do żadnych konkluzji. A już z pewnością – dowodzą Heath i Potter – tą konkluzją nie jest kupowanie innych dóbr konsumpcyjnych.
Nie bądź snobem
Autorzy zwracają uwagę, że krytyka konsumpcjonizmu jest w gruncie rzeczy zawoalowanym elitaryzmem:
Można stwierdzić, że konsumpcjonizm zawsze wydaje się krytyką tego, co kupują inni ludzie [podkreślenie autorów – sc]. Trudno więc uniknąć wrażenie, że tak zwana krytyka konsumpcjonizmu to tylko subtelnie zawoalowany snobizm, albo, co gorsza, purytanizm.
Może więc najpierw trzeba spojrzeć w lustro? Ja ostatnio przebierałem swoją garderobę (tzn. robiłem porządek w szafach). Okazuje się, że t-shirtów, spodni, bluz mam tyle, że mógłbym pewnie przez miesiąc nie robić prania, a i tak miałbym w czym chodzić. A nie wliczam tutaj koszul i marynarek, których mam pewnie drugie tyle. Butów? Mam pary, których od zakupu rok temu nie miałem na nogach (ale to nie konsumpcjonizm, to prokrastynacja najlepszych par na później!).
[w tym momencie moja żona może wydać z siebie dźwięk w stylu kh-książki-em, a ja mogę ją spiorunować wzrokiem, nie poruszamy tutaj tematu liczby książek na półkach]
Race to the bottom
Jednocześnie chyba najważniejszą tezą Heath i Pottera jest porównanie praktyk rynkowych do wyścigu zbrojeń. Obie praktyki opierają się na identycznym mechanizmie. Tutaj podrzucę wam najdłuższy cytat, który jednak doskonale opisuje działanie tego mechanizmu.
Na przykład w wielu częściach Ameryki Północnej drogami jeździ tyle wielkich SUV-ów, że człowiek poważnie się zastanowi, zanim kupi mały samochód. Kiedy w zderzeniu SUV-a ze zykłym samochodem są ofiary śmiertelne, w 80% wypadków ginie jadący mniejszym pojazdem. Z powodu SUV-ów drogi stały się dla innych kierowców tak niebezpieczne, że każdy musi wciąć pod uwagę zakup większego pojazdu, żeby po prostu zapewnić sobie ochronę.
Dlatego oczekiwanie, że ludzie zwyczajnie się wyłączą z rywalizacyjnej konsumpcji, jest nierealistyczne. Jednostka ponosi zbyt duże koszty SUV to dobitny przyład wyścigu na dno. […] Każdy stara się nabyć pojazd cięższy od tych, którymi jeżdżą inni, w związku z czym przeciętne rozmiary samochodów stale rosną, a droga staje się niebezpieczniejsza dla wszystkich. […]
Ponieważ tak znaczna część naszej konsumpcji ma defensywny charakter, ludzie czują się usprawiedliwienie w swoich wyborach i nie poczuają się do winy za skutki. […] Nieważne, dlaczego kupiłeś SUV-a – czy chcesz zastraszyć innych kierowców, czy też zapewnić bezpieczeństwo swoim dzieciom – czy tak, czy tak, utrudniłeś innym kierowcom wyłącznie się z samochodowego wyścigu zbrojeń. W konsumpcjonizmie nieważne są intencje. Liczą się skutki.
Papierowe słomki
Przy okazji autorzy zwracają uwagę, że kontrkultura często z niezrozumiałych powodów nie chce skorzystać z rozwiązań dostępnych od ręki (bo to półśrodki, bo to zdrada ideałów, bo to przekupstwo) i zamiast tego lansuje rozwiązania niesprawdzone, które mogą ostatecznie prowadzić do skutków gorszych, niż obecne.
A jednocześnie Heath i Potter uderzają w pomysły przenoszenia odpowiedzialności na konsumentów. Jest to w dzisiejszych czasach powszechna praktyka, z którą wszyscy już się chyba pogodziliśmy. Wszyscy przyzwyczailiśmy się już do przeklinania tych papierowych słomek, nie?
Podobne praktyki społeczne widzimy w innych branżach: od lat w energetyce mówi się o niedoborze mocy w systemie i nadciągającej katastrofie, a preferowaną odpowiedzią na to jest zalew kraju oddolnymi systemami produkcji energii w postaci paneli fotowoltaicznych i przydomowych magazynów energii. W moim przekonaniu jest to praktyka przerzucania odpowiedzialności za stan systemu na słabszą stronę równania, tj. pojedynczych konsumentów.
No więc autorzy Buntu na sprzedaż mówią:
Nikt na lewicy nie stwierdzi, że prywatne datki charytatywne mogą zastąpić państwowe programy opieki społecznej. Dlaczego więc mielibyśmy myśleć, że jednostkowe akty ekologicznego altruizmu zastąpią państwową lub rynkową regulację kwestii kosztów zewnętrznych?
Łyżka dziegciu
Druga część książki niestety troszkę odstaje od części pierwszej. Ma naprawdę bardzo dobre fragmenty dotyczące kwestii mundurków szkolnych, czy zmian w modzie męskiej, ale niestety autorzy często nie dostrzegają belki w swoim oku i – nie hamujmy języka – swojego własnego snobizmu. Tak, tak, panie Heath i panie Potter, jeśli nie podoba wam się muzyka kontrkulturowa (jakakolwiek by ona nie była), to może to jest po prostu krytyka tego, co kupują inni ludzie?
Te niewielkie mankamenty nie zmieniają tego, że powinniście sięgnąć po tę książkę. Na rynku polskim wydano ją 14 lat temu, ale za parę groszy możecie ją dostać w Dedalusie, albo w innych miejscach w internecie. Naprawdę warto.
Photo by Crawford Jolly on Unsplash
Jeśli czegoś Ci tutaj brakuje, napisz w komentarzu. Dzięki Tobie będę mógł pisać bardziej interesujące teksty!